EBIB 
Nr 9/2003 (49), Internetowe systemy wymiany i przesyłania informacji. Opinie
 Poprzedni artykuł Następny artykuł   

 


Aleksander Radwański
Zakład Narodowy im. Ossolińskich

Barbara Szczepańska
Biblioteka kancelarii prawniczej Lovells

Ikonka do trumienki


Zawieść oczekiwania, rozczarować, krótko mówiąc - "wyciąć numer" można tylko raz. Tak jest w miłości i interesach. Jeśli pozwalamy na drugi raz, to zyskujemy sobie opinię naiwnych lub, mówiąc kolokwialnie, głupków albo "jeleni". Saperów przed recydywą chronią destrukcyjne skutki pierwszego błędu. A jak jest wśród bibliotekarzy?

Pierwszy raz

Pomysł budowy Polskiej Biblioteki Internetowej bibliotekarze powitali z nadzieją. W redakcji EBIB sekundowaliśmy konsekwentnie temu pomysłowi. Ale też od samego początku działy się wokół PBI dziwne rzeczy. A to utajniano wstępne opracowanie firmy konsultingowej, a to zapraszano na obrady Forum ds. Społeczeństwa Informacyjnego Wojciecha Szewkę, po to, by na tym samym posiedzeniu twierdzić ustami ministra Michała Kleibera, że projektu właściwie nie ma... A kiedy wreszcie go ujrzeliśmy, był gotowym i skończonym dziełem, które pokazano w Bibliotece Narodowej - nie wiedzieć zresztą czemu, bo przecież poza użyczeniem sali na inaugurację wkład BN w PBI był żaden...

Zgodnie z zasadą "pierwsze koty za płoty", nie grymasiliśmy na to wszystko, ufając, że przekazanie PBI w ręce środowiska akademickiego pod wodzą AGH z czasem zaowocuje wyprowadzeniem PBI na prostą, bo niejeden projekt miał "trudne dzieciństwo"... W świetle tego, wycofanie się AGH z całego przedsięwzięcia należy uznać za klęskę i czas byłby na pierwsze podsumowania. Być może niektórzy ocenią te uwagi jako "kopanie leżącego" ale kiedyś trzeba te kilka słów prawdy powiedzieć. Na początku nie było można, bo byłoby to "torpedowanie" inicjatyw. Potem też nie, bo projekt nie wszedł jeszcze w fazę realizacji. No więc kiedy, jeśli nie teraz?

Dodatkowym bodźcem do poczynienia pierwszych podsumowań jest wymiar finansowy projektu. Na początku dużo się mówiło o sponsorach i milionach dolarów, ale później zostały już tylko miliony, tylko że złotówek i to z naszej wspólnej kieszeni. Bo przecież ani Komitet Badań Naukowych, ani Ministerstwo Nauki i Informatyzacji nie jest odrębnym magnatem finansowym i rozdziela środki pochodzące z naszych podatków. I jako podatnicy chcielibyśmy zapytać, czy zlecanie prywatnym firmom w drodze przetargów (albo i bez, jak w ubiegłym roku) takich przedsięwzięć, jak PBI, to właściwa droga do budowania społeczeństwa informacyjnego?

Aby jednak nie poprzestać na tych ogólnych konstatacjach, spróbujmy określić warunki powodzenia projektu. Naszym zdaniem, byłby to projekt udany, gdyby został spełniony jeden z trzech warunków:

  1. PBI byłaby budowana z udziałem bibliotekarzy, zaś pieniądze ministerialne zasilałyby konkretne biblioteki lub konsorcja, które mogłyby zlecać prace firmom prywatnym (ale nadzorując merytorycznie i koordynując).
  2. PBI zostałaby zbudowana bez bibliotekarzy, ale udostępniono by szeroko "know-how" i opracowano standardy dla dalszych działań, czyli powstałaby jakaś wartość intelektualna, dająca się zastosować w logistyce digitalizacji na przyszłość.
  3. PBI byłaby budowana bez bibliotekarzy, czy udostępniania "know-how", ale powstałby produkt wysokiej jakości, z którego biblioteki mogłyby korzystać na preferencyjnych zasadach.

Żadna z tych sytuacji nie miała jednak miejsca. Bibliotekarzy pominięto jako wykonawców, wiedza została własnością firm prywatnych, zaś produkt... powiem tylko, że nasza redakcja zrobiłaby to lepiej za 20% pieniędzy, które w tym utopiono. A wcale nie uważam, że jesteśmy najsprawniejsi w porównaniu z niektórymi kolegami z Poznania czy Gdańska.

Drugi raz

Według tego samego schematu przystąpiono do projektu "Ikonka". Analogii jest sporo - ten sam Wojciech Szewko, tak samo bez jakiegokolwiek udziału bibliotekarzy, postanawia zrobić bibliotekom dobrze, znów dzięki nieznanym sponsorom i prywatnym wykonawcom, którzy wygrają ministerialne przetargi. Ma być nowocześnie i bezprzewodowo. Tym razem jednak nie będziemy czekać na nieuchronną klęskę projektu, bo tego, że skończy się klęską, jesteśmy pewni.

Przyjrzyjmy się szczegółom. Nie było łatwo do nich dotrzeć, bo "Ikonka" rozpoczęła swój byt od informacji prasowej, na której wszystko się zaczynało i kończyło. Samą informację bibliotekarze poznali w dniu, kiedy minister Wojciech Szewko raczył wygłosić kilka górnolotnych stwierdzeń o przywracaniu bibliotekom należnego im miejsca. Przywracanie to ma się odbywać najpierw w województwie podlaskim, dzięki rozwijaniu bezprzewodowego dostępu do Internetu, które zafundują sponsorzy, a biblioteki skorzystają i będą mieć dostęp choćby do takich skarbów , jakie gromadzi i serwuje PBI. Łza się w oku kręci...

Przyjrzyjmy się na początek samej technologii Wi-Fi. Nie wiemy, jaką prasę czytuje minister Szewko, jednak z dyskusji toczącej się na łamach takich periodyków, jak: Puls Biznesu czy Computerworld, można się bez trudu dowiedzieć, że dla operatorów jest to wciąż technologia wiążąca się z dużym ryzykiem inwestycyjnym, co mówiąc "po ludzku" oznacza, że nawet jeśli powstanie radiowa sieć dostępowa, to może ona w krótkim czasie splajtować, pozostawiając w podlaskich gminach trochę elektronicznego złomu i komputerów PC, które na szczęście będzie można inaczej zagospodarować. Załóżmy jednak, że sieć radiowa powstanie. Firmy oferujące łącza Wi-Fi traktują je zwykle jako sieć uzupełniającą do istniejącej, kablowej sieci szkieletowej, i to głównie w miastach. Pomysł budowania na Wi-Fi sieci szkieletowych na obszarach słabo zurbanizowanych można by nazwać beznadziejnym, gdyby nie pewna szansa tkwiąca w nieprzewidywalności rozwoju technologii. Na pewno jest to pomysł wielce oryginalny, ale nie wiadomo, czy wykonalny, bo firmy będące liderami w świadczeniu tej usługi są w podlaskim nieobecne (jeśli nie liczyć wszędobylskiej TPSA).

Druga sprawa to koszty. Owszem, koszt inwestycji w infrastrukturę techniczną jest wielokrotnie niższy, jednak koszt usługi (a więc tego, za co rzeczywiście płacą odbiorcy) jest dziesięciokrotnie wyższy. Tak przynajmniej szacują to operatorzy dzisiaj (z tym, że dotyczy to dużych miast - jak wyglądałoby to "w terenie", nikt jeszcze nie wie). Nie mamy na natomiast złudzeń co do tego, że znajdzie się chętna firma, która wygra przetarg na obsługę sieci radiowej, obejmującej 118 podlaskich gmin i nie będzie przejmowała się tym, czy jest to wykonalne. "Położenie" projektu informatycznego niczym w Polsce nie grozi, szczególnie, kiedy finansują to podatnicy. Poza tym będzie to za parę lat, a wtedy były minister Szewko będzie to już obserwował z wygodnego, menadżerskiego fotela. Tylko bibliotekarze zostaną z ręką w kolejnym nocniku...

Jak nie zostać "jeleniem"?

Wbrew pozorom sprawa nie jest prosta. Biblioteki, które nie stać od paru lat na zakupy nowości, że o komputerach nie wspomnę, na pytanie "z gminy" brzmiące "chcecie Internet z komputerem za darmo?" muszą odpowiedzieć twierdząco. I wcale nie doradzamy, żeby odpowiadały inaczej. Zawsze lepiej mieć coś, niż nie mieć nic. Trzeba być jednak świadomym, że być może tracimy w ten sposób szansę na rozwinięcie trwałej infrastruktury szerokopasmowego i taniego dostępu do Internetu, który powinien być priorytetem (i powinnością) państwa w stosunku do sieci bibliotek publicznych, czyli obywateli. Jak to? Czyż takie programy, jak PBI lub "Ikonka" nie są wyrazem aktywności państwa w tym zakresie?

Naszym zdaniem, nie. Po pierwsze, nie dopuszcza się żadnej konkurencyjności projektów. Jedyny projekt, który wyszedł z naszego środowiska, nie może się nawet z nazwy zapisać w umysłach naszych ministrów, którzy mówią albo o Infobib-L albo o Infobibie, mając pewnie na myśli Infobibnet, chociaż kto to wie... Pomysły Wojciecha Szewki są "najlepsze" z definicji, chociaż rażą amatorszczyzną, której koszty ponosimy wszyscy, i to dwukrotnie. Raz płacimy jako podatnicy finansujący te przedsięwzięcia. Drugi raz płacimy i to znacznie drożej za zdyskredytowanie takich ogólnych pomysłów, jak centralna biblioteka tekstów elektronicznych czy zapewnienie szerokiego dostępu do Internetu bibliotekom publicznym. Ponowne podjęcie tych projektów po chybionych realizacjach będzie możliwe dopiero za kilka lat. A świat nie czeka...

Na razie musimy zostać "jeleniami", bo w zasadzie alternatywy nie ma. Można tylko znajdować pociechę w tym, że świadomość sytuacji, w jakiej jesteśmy stawiani, kiedyś spowoduje czynny sprzeciw i zmiany.

Kogo mamy w trumience?

Czas na podsumowania i rozwiązanie zagadki tytułowej trumienki. Wydaje nam się otóż, że grzebiemy nadzieję na to, że zbudujemy społeczeństwo informacyjne razem z naszymi demokratycznie wybranymi przedstawicielami. Aparat państwowy stał się w osobach swoich urzędników niezależnym bytem produkującym własne wybujałe formy, podczas gdy my tu "na dole" robić będziemy swoje "po cichu", trochę po partyzancku i "na przekór", ale zgodnie z realnymi potrzebami, które dyktuje życie.

A jak właściwie być powinno? Po pierwsze, powinna istnieć konkurencyjność projektów. Szczególnie gdy mają one tak złożony i kompleksowy charakter, jak podniesienie naszego systemu bibliotecznego na poziom elementu infrastruktury społeczeństwa informacyjnego. A jeśli urzędnicy mają swoje pomysły, to niech chociaż będą gotowi na ich dyskusję i modyfikację, zanim skończy się to blamażem i ogólnym niesmakiem.

Popełniono też jeden kardynalny błąd. Uprzedmiotowiono "beneficjentów", pompując pieniądze z państwowej kasy prosto w prywatne firmy, które mają dostarczyć nam społeczeństwo informacyjne, tak jak się dostarcza napoje, papier toaletowy czy komputery. Natomiast budowa społeczeństwa informacyjnego to przede wszystkim uwolnienie potencjału tkwiącego w społeczeństwie, tak by zorganizowało się ono w nowy sposób (polecam lekturę Zielonej księgi, opisującej główne założenia społeczeństwa informacyjnego w Europie). Tego nie zastąpi żadna socjotechnika ani żadne "know-how" firm konsultingowych, szczególnie w przypadku narodu tak czupurnego jak Polacy. Właściwym działaniem byłoby skierowanie tych pieniędzy do bibliotek na realizację takiego zadania, jak wspólna budowa PBI. Biblioteki weszłyby we współpracę z firmami i projekt miałby solidne podstawy.

Ilekroć mieliśmy okazję reprezentować nasze środowisko, zawsze postulowaliśmy rozpoczęcie publicznej dyskusji nad rozwiązaniem istotnych zadań, zanim europejscy urzędnicy zwrócą nam uwagę, jak jesteśmy zapóźnieni. I jak na razie dzieje się zawsze tak samo - nie ma pieniędzy, więc nie ma o czym dyskutować, a potem poszukuje się panicznie "listków figowych", najlepiej gotowych rozwiązań, dobrze się prezentujących medialnie. W ten sposób nie powstaje jednak prawdziwa tkanka społeczna, a jedynie fasada, która upada wraz z odejściem jej twórców. A przecież mamy ludzi, doświadczenia i całkiem sporo pieniędzy, które marnujemy.

Wszystko więc wskazuje na to, że jak na razie budowa społeczeństwa informacyjnego przebiega bez społeczeństwa. To może nie jest wielki problem wobec tragicznej sytuacji górników czy służby zdrowia. Obyśmy tylko zdrowi byli i sami nie znaleźli się w trumienkach ozdobionych ikonkami.

 Początek strony



Ikonka do trumienki / Aleksander Radwański, Barbara Szczepańska// W: Biuletyn EBIB [Dokument elektroniczny] / red. naczelny Bożena Bednarek-Michalska. - Nr 9/2003 (49) październik. - Czasopismo elektroniczne. - [Warszawa] : Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich KWE, 2003. - Tryb dostępu: http://www.ebib.pl/2003/49/rad_szcz.php. - Tyt. z pierwszego ekranu. - ISSN 1507-7187